niedziela, 2 marca 2014

Zimą wzdłuż strumienia

Dziś krótka relacja z zimowej wycieczki w okolice Tomaszowa. Mały opis, kilka fotografii, zwłaszcza ze spotkania z koziołkiem z którego byłem bardzo zadowolony, oraz mała przygoda z przestrogą. Jak na razie zima była krótka więc cieszę się, że udało mi się trafić na takie warunki. Szkoda tylko, że zdjęcia nie oddają tego wszystkiego.
Do Tomaszowa wróciłem późno w nocy po dłuższych perypetiach. Odczułem na własnej skórze jaki to mamy w naszym Kraju klimat. Busy ostatnio strasznie podrożały więc co by zaoszczędzić trochę diengów postanowiłem jechać pociągiem z Lublina do Zamościa a następnie przesiąść się w jakiś bus. Jak pomyślałem tak zrobiłem ale pociąg nie przejechał nawet pół godziny gdy na naszej drodze stanęła zaspa na tyle długa, że ocieraliśmy się o nią przez pewien czas. I pociąg stanął. Jakieś uszkodzenia w klapach czy coś takiego, dokładnie się nie znam więc nie chcę zmyślać. Ważne, że staliśmy i na ruszenie się nie zapowiadało. Resetowali całą maszynerię kilka razy. A przed samym wejściem do pociągu myślałem o tym czy nie będzie tak samo jak w ostatnim przypadku gdzie pasażerowie pociągu utknęli pośrodku niczego na kilkanaście godzin. Na szczęście w pewien sposób byłem przygotowany. Woda i przekąska w plecaku. Scyzoryk i zapalniczka w kieszeni. A i apteczka zwykle przy sobie. Na szczęście tym razem trwało to dużo krócej, ogrzewanie działało, a i obsłudze nie można było nic zarzucić. Szczęśliwie dojechaliśmy na miejsce, w Zamościu bus i ciepła kolacja w domu. W busie poznałem jeszcze ciekawą osobę która również była ze mną w tym pociągu i przegadaliśmy całą trasę.
Następnego dnia spakowałem plecak i udałem się na wycieczkę po okolicach Tomaszowa. Wziąłem też zapas moczówek żeby połączyć przyjemne z pożytecznym i zebrać próbki wody do badań do pracy magisterskiej. W planach było też kilka zdjęć, zebranie drewna na miskę i przyjemne spędzenie czasu przy ognisku, eksperyment z wykonaniem rakiet śnieżnych itp. Pod nogami śnieg, a wszystko co ponad nim zamarznięte. Wątłe źdźbła trawy obleczone tak grubą warstwą lodu, że aż dziw, że to wytrzymywały. W większości lekka szaruga ale i słońce kilka razy się pojawiło. Aż chciało się iść przed siebie. W kilku miejscach pobrałem próbki i połaziłem trochę po okolicy.




Pogoda mnie trochę (oczywiście pozytywnie) zaskoczyła. Byłem przygotowany nawet na chlapę, a gdy chciałem pobrać wodę z rzeki okazało się, że... potrzebuję do tego maczety. Inaczej nie dałbym rady przebić się przez 10 cm warstwę lodu. Aż miło. W końcu doszedłem do niewielkiego jeziorka na strumieniu. Wyszło słońce i wszystko lśniło.







Strumień w kilku miejscach bardzo urokliwy, ale niestety ma też kilka "wad". Między innymi przepływanie przez składowisko odpadów co nie wpływa zbyt dobrze na jego czystość. Woda w niektórych miejscach jest mętna, z pokrywającym wszystko rudym osadem. W innych miejscach, gdy nie było jeszcze śniegu, na powierzchni unosił się galaretowaty kożuch





Przebiłem się przez trzy warstwy lodu, pobrałem wodę, nasyciłem oczy (i kartę w aparacie) widokami i poszedłem dalej. Szedłem wzdłuż strumienia, ale w momencie gdy on odbił w lewo zrezygnowałem z tego. Droga krótsza ale w lecie nawet w gumowcach trzeba uważać gdzie stawia się nogi. Zatem ruszyłem prosto przed siebie. Po przedarciu się przez kilka krzaków zobaczyłem przed sobą ruch więc od razu zamarłem. Przede mną spłoszył się z krzaków koziołek, ale na szczęście stanął niedaleko. Zrobiłem zdjęcie i postanowiłem podejść bliżej. Pogoda nie pomagała bo wysoka trawa była cała pokryta lodem, każdy pęd. Jakbym szedł po pas w starych szklanych biuretach laboratoryjnych które pękały gdy je odsuwałem. Ale powoli jakoś dawałem radę je odsuwać. Co kilka kroków zdjęcie, i znów skradanie się. Lekko ugięte nogi, powolne odsuwanie gałązek, ostrożne stąpanie.Co prawda wiatr mi sprzyjał, ale w końcu musiał mnie chyba zwęszyć, bo dał dyla w krzaki. Mimo to byłem zadowolony ze spotkania. Dawno już natknąłem się na jakąś zwierzynę, podszedłem dość blisko i zrobiłem kilka zdjęć widocznych niżej.






Próbowałem pójść po śladach, ale dziad jakby to przeczuwał i celowo przedzierał się przez takie chaszcze, że zrezygnowałem i objąłem azymut na las, co by poćwiczyć obozowanie przed zbliżającym się dwudniowym przemarszem historycznym. Jak wspomniałem wcześniej teren był podmokły. Pech chciał, że postawiłem nogę nie tam gdzie trzeba. Nawet nie wiem kiedy śnieg poszedł, but się zapadł ale niestety nie napotkał oporów i zapadał się dalej. Było tylko kilka stopni poniżej zera, więc bagniste podłoże w którym zachodzą ciągle różne procesy nie miało prawa zamarznąć. Ale niestety zdążyło nieco zgęstnieć. Wpadłem prawą nogą prawie pod kolano i nie chciało za nic puścić. W ułamku sekundy poczułem rozchodzącą się po żyłach adrenalinę, i krótkie hasło w głowie "będzie źle, wyjmuj, masz tylko chwilę". Trwało to tylko moment. Podobne sytuacje już miewałem gdy np na wyjazdach terenowych z uczelni chodziliśmy w woderach po bagnie, więc szybko ochłonąłem, ale noga jak siedziała tak siedzi, a w tym czasie woda zaczęła przemakać przez spodnie i przelewać się do wnętrza gumowca. Ważna rada. Nigdy nie ciągnąć nogi na siłę. Zapierasz się wtedy mocno drugą nogą, która najprawdopodobniej podzieli wtedy los tej pierwszej. Lub wyszarpniesz ją, ale bosą stopę. Powinno się powoli i miarowo ruszać stopą i po pewnym czasie zacząć ciągnąć ją do góry, uważając żeby nie zostawić w bagnie buta (o co łatwo w przypadku luźnych gumowców lub woderów które nie mają ciasno oplatających stopę wiązań).
Jak tylko się wygrzebałem pokuśtykałem co prędzej do najbliższego drzewa żeby mieć o nie oparcie. Z gumowca wylałem szklankę wody, i drugie tyle wycisnąłem ze skarpet które powiesiłem na konarze. Ściąłem gałąź, wbiłem ją w ziemię i nałożyłem but żeby chociaż odrobina wody z niego wyciekła i zająłem się nogą. I tutaj mały problem. Miała to być tylko mała wycieczka. Miałem w plecaku kilka rzeczy ale ani ręcznika, ani zapasowych skarpet. Trzeba było improwizować. Szalik średnio na jeża absorbował wodę, ale wytarłem nim stopę jak mogłem najlepiej. Zdjąłem z głowy szalokominiarkę (dzień wcześniej zgubiłem w busie czapkę) i zrobiłem z niej coś na wzór skarpety, obwiązanej rzemykiem który zwykle noszę na nadgarstku. Później zrobiłem z szalika onucę i tak opatuloną nogę włożyłem w but. Trochę zbyt dużo materiału zebrało się na śródstopiu i lekko mnie to uwierało, ale dało się żyć. Przynajmniej wiedziałem, że mam czucie w stopie.




Miejsce nieróżniące się niczym od reszty terenu.
Nie było nawet co myśleć o udaniu się do lasu. Wracać się tą samą drogą też nie miałem co. Ruszyłem na przełaj w stronę miasta i jakiejś drogi. Tym razem pod górę więc nie było niespodzianek jak ta przed chwilą. Po drodze uciąłem jeszcze kawałek z powalonego przez lód drzewa, których mijałem sporo, z myślą o wystruganiu w domu jakiejś miski. Droga momentami była masakryczna. Wysoki śnieg, splątane zamarznięte rośliny, tężejąca noga. W pewnym momencie stanąłem, oparłem się o drzewo i zacząłem nią machać jak wahadłem. Samo takie machanie rozgrzewało a dodatkowo krew zaczynała spływać do czubków palców i po chwili zacząłem czuć jak wraca mi w niej życie (czyli to wkurzające uczucie wbijanych igiełek). W końcu dotarłem do znanej mi drogi i rozpoznałem miejsce w którym jestem, co bardzo podniosło mi morale. Niedługo później, gdy słońce zaczynało chylić się ku zachodowi wróciłem do domu i zacząłem się rozgrzewać. I tylko jedno pytanie mnie nurtuje, gdy po pewnym czasie siedzę i piszę ten post. Śnieg padał może trzy dni. Zalegał dwa, może trzy tygodnie. A teraz nic. Gdzie jest zima!?


Zapraszam na swoją stronę na FB Każda Strona Świata

1 komentarz:

  1. Kiedyś wpadłem w zimie do strumienia. Na szczęście ponad 20 stopniowy mróz w kilka chwil zamroził całą wodę w spodniach, także było mi cieplutko. Tylko trochę sztywno jak w zbroi ;)

    OdpowiedzUsuń