czwartek, 27 listopada 2014

Spacer 9 XI 2014 Stary Gaj

"-Stało się! - rzekł Merry - Opuściłeś Shire, jesteś poza granicą kraju, na brzegu Starego Lasu.
- Czy to prawda co o nim opowiadają? - spytał Pipin
- Nie wiem co masz na myśli - odparł Merry - (...) Prawda jednak, że las jest niesamowity"

J.R.R. Tolkien "Drużyna Pierścienia"



Dawno nie miałem okazji nigdzie wyskoczyć, więc gdy udało się wyłuskać trochę czasu postanowiłem spędzić go na łonie przyrody. Co prawda, chrapkę miałem na Roztocze Południowe, ale siedząc w Lublinie musiałem ograniczyć się do czegoś bliższego. Wybór padł na położony na południowych krańcach miasta las o wdzięcznej nazwie "Stary Gaj". Kilka lat mieszkam w Lublinie, słyszałem już o nim dobre rzeczy, ale nie miałem okazji odwiedzić osobiście. Pogoda była fatalna, ale przynajmniej nie padało. Szybkie pakowanie plecaka i w drogę.



Po dotarciu do linii lasu od razu poczułem się lepiej, jakby nagle ktoś zdjął jakiś ciężar z pleców. Kilka kroków w las, zdjąłem placak i przepakowałem się. W terenie lubię nosić najpotrzebniejsze rzeczy przy pasku, ale przez miasto wolę mieć spokój od cudzych spojrzeń (i tak wystarczy, że miałem wyładowany plecak).  Część ciężaru przeszła na biodra, na plecach lżej to i iść się chciało. Przez las szedłem krótko, bo już po chwili doszedłem do torów, a przede mną zza krzaków wyłoniła się opuszczona spalona dróżnicówka. Mały rekonesans w środku, kilka zdjęć i ruszyłem poprzez tory do właściwego lasu.








Początkowo byłem nieco zawiedziony. Przywitał mnie las z zerowym podszytem.Nieco dalej było lepiej, teren ciut bardziej urozmaicony, a po dojściu do rozwidlenia miłe zaskoczenie pod postacią kilku dostojnych dębów. Wcześniej słyszałem o grupce ludzi którzy w tym lesie urządzają sobie co tydzień nocleg i natrafiłem chyba wtedy na pozostałość po ich bytności pod postacią resztek szałasu. Nie wiem jak wyglądał wcześniej, ale podczas mojej wizyty był dość mizerny. Ledwie szkielet. Kilka zdjeć i ponownie w trasę.







Im dalej w las tym więcej drzew. Więcej również krzewów i ogólnie pojętego podszytu, a co za tym idzie i marsz przyjemniejszy. W pewnym momencie zacząłem się nawet zastanawiać gdzie doszedłem, gdy po lewej stronie drogi mijałem całe niebieskie, smerfowe drzewo.



W miejscu w miarę dogodnym do tego, skręciłem ze ścieżki w las. Pozwoliłem sobie chwilkę pobłądzić, znaleźć jakieś miejsce na odpoczynek. Z mijanej brzozy zebrałem sporą garść odchodzącej kory z myśl o ognisku. Pomyślałem, że nawet jeśli nie dziś to kiedy indziej ją wykorzystam, trzeba korzystać jak drzewo samo staje przed nami. I nie ma sensu używać do tego noża. Brzoza sama się łuszczy dając nam korę, więc po co ją ranić? Idąc dalej, pewnym momencie natrafiłem na resztki kolejnego szałasu, potem następnego i następnego. Całe osiedle. Jedna konstrukcja zrobiła na mnie na prawdę duże wrażenie. Pałac wśród szałasów. Lub Sala Wspólna leśnych ludzi. Ktoś otoczył palisadą teren porównywalny z moim pokojem na stancji. W niektórych miejscach ściany stały pionowo, a w innych nieco pochylone, dając jako taką ochronę przed deszczem. Co prawda aktualnie całość była dość zniszczona, ale i tak robiło to wrażenie. Bardzo spodobało mi się utrzymanie tego miejsca. Wszędzie czysto, pozamiatane, śmieci albo w worku, albo pozbierane na kupę. W środku na paletach przygotowane drewno na opał, a po środku prawdziwe cudo. Ułożona w formę wieży rozpałka z chrustu. Minus w tym, że zarówno rozpałka jak i przygotowany opał były całe mokre, ale zwyczaj warty rozpropagowania.






Konkretnego planu na wypad nie miałem, ale byłem przygotowany nawet na nocleg. Co prawda nie był to obowiązek - cała wycieczka była improwizacją dla przyjemności. Przede wszystkim chciałem przyjemnie spędzić czas w lesie, odwiedzić nowe miejsce i zjeść ciepły posiłek z ogniska. Ale po zwiedzeniu tego osiedla naszła mnie ochota na postawienie własnego szałasu. Zwłaszcza, że nigdy w życiu tego nie robiłem. Zazwyczaj w terenie sypiam pod ponczo, i raz pod namiotem (nie licząc zorganizowanych pól namiotowych).

Obóz i szałas
Nachodziłem się trochę żeby znaleźć ciekawe miejsce. Zawsze zależy mi na dyskrecji, więc jak największa ilość krzaczorów jest mile widziana, ale jednak jesienią, gdy wszystkie liście opadły bywa z tym kłopot. Może brzmi psychozą ale wolę mieć spokój od kogoś kto zacząłby doszukiwać się nieprawidłowości prawnych w moim pobycie tam, lub kogoś kto po prostu szukałby zaczepki. Samo poszukiwanie dobrego miejsca na obóz i pozostanie niewykrytym może być ciekawą formą spędzenia czasu i dobrym treningiem. Po znalezieniu interesującego miejsca wolę zawsze rozejrzeć się jeszcze po kilkadziesiąt (z umiarem oczywiście) metrów w cztery strony świata. Pozwala to uniknąć sytuacji w której rozbijemy się, i okaże się, że za krzakami które miały dawać nam osłonę przebiega często odwiedzana ścieżka przez turystów, biegaczy lub tubylców którzy często skracają sobie drogę przez las i znajdą go lepiej od nas. Bo nawet tym razem znalazłem wprost idealne miejsce, ale niecałe 5 metrów od niego byłą ścieżka. Z żalem je opuściłem i w końcu znalazłem drzewo pod którym ktoś wcześniej budował już schronienie. Pomyślałem, że nawet jeśli nie wykorzystam go bezpośrednio do osłony, to przynajmniej mam już naniesione trochę budulca.

Na początek dwie gałęzie związałem na krzyż i oparłem o nie długi kij spełniający rolę kalenicy. Następnie zacząłem układać w miarę proste gałęzie w formę zadaszenia, a gdy było w miarę szczelne usypywałem na nie liście. Do tego przydałby się jakiś worek na śmieci lub składane wiaderko, ale nic z tych rzeczy nie miałem. Początkowo nosiłem je w dłoniach, ale gdy wyzbierałem wszystko z bezpośredniego otoczenia szałasu, wziąłem rękaw ucięty od dżinsowej kurtki w którym przenosiłem menażkę (wiem, dziwne. Uszycie pokrowca na nią mam w najbliższych planach). Po zawiązaniu jednego końca w supeł nie był zbyt pojemny, ale lepsze to niż nic, bo po następne porcje liści musiałem chodzić już coraz dalej. Gdy wszystkie dziury były już zatkane mogłem zabrać się za urządzenie kuchni.




Kuchnia
Lekką saperką którą miałem ze sobą wykopałem w ziemi dołek w kształt dziurki od klucza (takiego starego oczywiście). Dzięki temu w głównym otworze mógł palić ogień, a na przewężeniu postawić menażkę które nie ma uchwytu do wieszania na trójnogu. Zebrałem kilka grubszych ale w miarę krótkich konarów, zaostrzyłem dwa patyki i ustawiłem przed szałasem ekran odbijający ciepło w moją stronę. Dodatkowo i ekran i dołek pomagały w utrzymaniu konspiracji. Kuchnia ogarnięta, więc przede mną została najtrudniejsza chyba tego dnia (przynajmniej pozornie) część z organizacji obozu - ogień.




Ogień
Dzień wcześniej padało, tego dnia od rana snuła się lekka mgiełka która coraz bardziej gęstniała, więc o zbieraniu opału z ziemi nawet nie było co myśleć. Zacząłem od zbierania martwych, wiszących nad ziemią cienkich gałęzi. Na rozpałkę może być, ale na pewno nic bym na tym nie ugotował. Miejscami rosła tam leszczyna w formie krzewów. Gdy zbierałem liście na pokrycie szałasu mijałem jedną z nich która wydawała się obumarła (czytaj - było w niej jeszcze mniej życia niż w standardowym nagim drzewie jesienią). Naciąłem korę, ale niestety (na szczęście?) było to żywe drzewo. Wybrałem inny pęd i tym razem sukces, po nacięciu okazał się martwy. Zebrałem takie jeszcze trzy i do obozu.
Zacząłem batonować i przepiłowywać pozyskany materiał za pomocą noża i piłki którą mam w scyzoryku. Byłem pod wrażeniem, że wszystko było tak suche. Martwa, stojąca leszczyna to świetny materiał na niewielkie ognisko. Dobrze się pali, nie dymi, łatwo pozyskać. Polecam.

Gdy miałem już część materiału na ognisko w odpowiednich kawałkach, przystąpiłem do przygotowania pierzastych patyków. Polega to na zestrugiwaniu z drewna cienkich strużyn, co da wyjątkowo suchy materiał, a taki pierzasty patyk może się zając już od jednej zapałki. Nastrugałem ich kilka, a do tego część leszczyny nie zestrugiwałem na pierzaste patyki, ale porąbałem cienko, jako następną część paliwa. Na dno przygotowanego wcześniej dołka poszła kora brzozowa, potem pierzaste patyki i już miałem ogień, I w samą porę bo własnie zaczęło robić się na tyle ciemno, że musiałem wyciągnąć czołówkę.

Gdy nazbierało się już trochę żaru wstawiłem wodę i kontynuowałem przygotowywanie reszty opału. Gdy woda doszła zasypałem ją płatkami owsianymi i wzbogaciłem konserwą. Cóż to był za smak gdy umościłem się na karimacie we własnoręcznie zrobionym szałasie. Jeszcze ten rozpuszczony tłuszczyk. Pyszota.





Tam i z powrotem
Chwilkę poleżałem spełniony, popijając ciepłą kawę zbożową gdy doszedłem do wniosku, że popełniłem pewien błąd. Kalenica w szałasie była zbyt nisko, przez to w całej konstrukcji było za mało miejsca. Leżałem tak i gdybałem pewien czas. W końcu doszedłem do wniosku, że czas wracać. Noc dałbym radę tam spędzić. Jeśli nie w szałasie to pod ponczo. A i hamak miałem ze sobą. Ale. Plan zamierzony, został spełniony. Odwiedziłem nowe miejsce, poćwiczyłem rozpalanie ognia w mokrym lesie, popichciłem na ognisku, połaziłem z plecakiem i miło spędziłem czas. No i postawiłem pierwszy w życiu szałas!. Gdyby był kilka centymetrów wyższy można by w nim spędzić całkiem wygodny nocleg. Szczelny, suchy, dający maskowanie. Dumny byłem gdy tak na niego patrzyłem po ukończeniu. Ale podjąłem decyzję o wymarszu. Czasem lepiej jest przerwać coś chwilkę za wcześnie, niż doznać przesycenia i coś przestanie cieszyć. Nie było sensu uprawiać sztuki dla sztuki a zamierzony plan został przecież wykonany i to w nadmiarze.

Jeszcze w dzień, kilka razy widziałem daleko przede mną kilku biegaczy na ścieżce, sam byłem na tyle głęboko w krzakach, że nawet nie popatrzyli w moją stronę, ale dzięki temu wiedziałem w którą stronę mam iść gdy będę wracał i gdy było jeszcze jasno zaznaczyłem na kompasie azymut na jaki miałem się kierować. Teraz spakowałem się sprawnie i ruszyłem w trasę. W dalszym ciągu pozostawałem w konspiracji. Poruszałem się powoli, z latarką na czerwonym filtrze. Mega wrażenie! Polecam każdemu taki spacer poza ścieżkami. W końcu wyszedłem na ścieżkę oddziałową. i poszedłem na północ w kierunku Lublina. Po drodze przetestowałem pełną moc nowej latarki Mactronic Nomad. W porównaniu z tym czego używałem do tej pory (tanie bazarowe) powiem krótko - "jest moc".

W końcu wróciłem do domu. Podsumowując. Warto było. Wypad bardzo udany. I już czekam na następną okazję do pójścia w teren. Mam nadzieję, że już w zimowej aurze. A Stary Gaj odwiedzę jeszcze na pewno.






Zapraszam na swoją stronę na FB Każda Strona Świata














Brak komentarzy:

Prześlij komentarz