środa, 8 kwietnia 2015

Wielkanocny spacer i nowa zabawka

"Sam poprawił worek na swoich plecach i zastanowił się z niepokojem,
 czy czegoś nie pominął, zaczął sobie w duchu przypominać wszystkie rzeczy, 
które wpakował do worka: skarb najważniejszy - sprzęt kuchenny (...)"
J.R.R. Tolkien Drużyna Pierścienia

Całkiem niedawno dostałem wspaniały prezent, o którym marzyłem. Składaną kuchenkę ekspedycyjną. Doszedł do tego jeszcze świąteczny powrót do domu. Byłoby grzechem nie wyskoczyć w teren (oczywiście po dopełnieniu domowych obowiązków). Od razu zastrzegę, że, przynajmniej dla mnie, nie jest to typowy test sprzętu których pełno w internecie. Dostałem wspaniały prezent, spędziłem świetny dzień i pomyślałem żeby podzielić się tym w tych kilku słowach.



W Wielką Sobotę, tuż po południu nie było już nic konkretnego do roboty w domu. Toteż zarzuciłem plecak na plecy i ruszyłem "w świat", w kierunku lasu na północny wschód od miasta. Na przedmieściach miły akcent na czyimś podwórku. Drewniana figurka jakiegoś bliżej nieokreślonego brodacza stojąca wśród kupki szyszek.


Zmiany i zmiany. Gdy byłem mały zabudowa kończyła się niedaleko, tuż za tym domem z figurką. Teraz ciągnie się jeszcze spory kawałek dalej. Ba! Nawet stawiają tam małe ale całkiem zgrabne osiedle.
Gdy wyszedłem już ostatecznie za zabudowę zobaczyłem przy drodze złamaną brzozę. W planach miałem rozpalenie ognia, a że okazji która sama się trafia nie powinno się marnować więc napakowałem kieszenie jeszcze świeżą kora i w drogę.

Trasę znam na pamięć i trafił bym tam nawet w środku nocy. Dodatkowo ładna pogoda i rozpoczynająca się wiosna umilały wyprawę. Gdy przechodziłem koło jednego z przydrożnych bajorek zaczęło w nim dosłownie kipieć. Gdy się schyliłem uciekło przede mną pod wodę kilka zbudzonych już żab. One uciekły, ale wielkie płaty skrzeku uciec nie mogły. Czyli wiosna ruszyła z kopyta.





Nie mam pojęcia skąd to się tam wzięło. Może "Pan Wersalka"?

Pogoda jednak nie do końca to zaakceptowała. W czasie całego wypadu na zmianę świeciło Słońce, padał śnieg i wiał wiatr. W niczym nie zepsuło mi to dnia. Uwielbiam śnieg oraz dni gdy pogoda jest wymagająca. A tej zimy śniegu było zdecydowanie za mało. No i gdy pada śnieg to sama przyjemność połazić po lesie. Co innego gdyby był to deszcz...

W końcu dotarłem do celu. Gdy byłem blisko uciekło mi całkiem spore stado saren. Cześć z nich spróbowałem podejść. Zaszedłem je łukiem od zawietrznej, powoli się skradałem ale musiałem za głośno postawić gdzieś nogę bo wszystkie skoczyły w las.
Gdy doszedłem na miejsce obozowania poćwiczyłem też jedna z technik wyznaczania stron świata. O tym już niedługo coś skrobnę.




Kuchenka znajduje się w solidnym, czarnym pokrowcu, i chwała za to producentom. Nie trzeba się martwić o to, że w domu całą zawartość plecaka zastaniemy zabrudzone sadzą. W środku znajduje się kilka blaszek tworzących trzecią już wersję kuchenki ekspedycyjnej na paliwa różne. Złożenie jej przypomina zabawy z dzieciństwa gdy trzeba było włożyć odpowiedni element w odpowiedni otwór. W praktyce zajmuje to dosłownie kilka chwil. I jak to czasem bywa, po złożeniu zostało mi w ręku kilka elementów a mimo to kuchenka była sprawna. Trust me. I'm an engineer. Pozostałe blaszki to części dodane do tej właśnie wersji kuchenki (lub jak to powiedziała moja Mama - kominka). Dzięki nim można w wygodny sposób gotować za pomocą paliwa stałego w kostkach. Albo montując palenisko wewnątrz głównej kuchenki "piętro wyżej", albo używać osobno.
Więc złożyłem wszystko do kupy, wkładam do środka zebraną wcześniej korę i suche patyki i... przypominam sobie, że zapalniczkę zostawiłem w innych spodniach. Kiepsko by było gdybym nie miał w plecaku krzesiwa. W sumie wsadziłem je tam kiedyś i tak leżało. Namęczyłem się trochę ale udało mi się w końcu uzyskać ogień. Do czajniczka wlałem prawie litr wody i postawiłem na kuchence. Nie wiem jak we wcześniejszych wersjach gdzie otwór był mniejszy, ale tutaj dokładało się dość przyjemnie. Kilka patyków wcisnąłem bocznymi otworami a nawet podniosłem na chwilę czajnik i grubsze patyki wrzuciłem od góry.
Niecały litr wody zawrzał w kwadrans. Jak dla mnie czas świetny. Zalałem kawę, a kuchence dałem czas spokojnie się dopalić i ostygnąć. Śnieg tymczasem padał na dobre i zdawało się. że końca nie będzie widać, gdy nagle ustał zupełni i wyszło słońce.












Kuchenka wystygła bardzo szybko.  Praktycznie nie zostały żadne resztki. tylko kilka szczypt popiołu. Gdy wkładałem ją w pokrowiec z lasu doleciało mnie opętańcze wycie jakiegoś demona. Co mogłem zrobić? Zebrałem się i poszedłem w tamtą stronę. Każdy kto słyszał szczekanie sarny wie o czym mówię ;) Saren niestety nie spotkałem, ale natknąłem się na kwitnące już fiołki. Wspinałem się pod górę wąwozu aż przeszedłem na sąsiednią działkę gdzie las był zupełnie inny - iglasty. Zszedłem stamtąd na pole po którym wcześniej chodziły wspomniane sarny. Planowałem już wracać gdy zerknąłem w prawo i zobaczyłem ukryty między drzewami niepozorny wąwóz. Krótka rozmowa z samym sobą i skusiłem się. Znam ten las od dziecka. Od ładnych kilku lat zwiedzam go regularnie. A tutaj taka niespodzianka, bo miejsce które znalazłem było po prostu świetne. Przyjemnie szło się przez dno coraz bardziej głębokiego wąwozu. Z lewej strony na gorze jaru spłoszył się kozioł. Tam też poszedłem. Z prawej strony, za drzewami stały jakieś zabudowania ale nie byłem pewien czy część z nich nie jest opuszczona.









W dalszej drodze pod górę, czmychnął mi spod nóg zając. Dawno już nie miałem dnia z taką ilością dziczyzny. Na górze miałem świetny widok w kierunku Tomaszowa, wzgórz Roztocza Południowego i okoliczną dzicz. Nad miasto nadciągała właśnie kolejna przelotna chmura i nad centrum miasta stał słup śniegu.


No ale czas był wracać. Zszedłem ze wzniesienia, jeszcze raz minąłem mój las i ruszyłem do domu. Ale w trasie jeszcze jedna niespodzianka. W miejscu w którym wcześniej widziałem skrzek, na łące niedaleko łąki stał bocian. Spłoszył się jak stanąłem, przeleciał dwadzieściapare metrów i znów wylądował. Popatrzyłem chwilę na niego, odwróciłem się...a nade mną przeleciało 9 kolejnych bocianów. Nisko nad ziemią, tuż koło mnie. Ten wcześniejszy poderwał się o odleciał razem z nimi na zachód. Jeszcze chwilę stałem i patrzyłem za nimi. W końcu ruszyłem do domu nucąc sobie pod nosem "Lament żony leśnego człowieka"



Łupy z wyprawy


Moje spostrzeżenia co do kuchenki. Głównie do zapamiętania dla mnie:
- Ustawić kuchenkę otworem w stronę wiejącego wiatru. Żadna przyjemność podkładać gdy wiatr zawiewa dym w twarz
- O ile jest to możliwe ustawić kuchenkę na lekkim podwyższeniu, dla wygody podkładania
- Mieć w pogotowiu kawałek kory brzozowej. Gdyby paliwo zaczęło wygasać wystarczy wrzucić i kuchenka znów hula jak szalona

Dziękuję serdecznie za wspaniały prezent! ;)

Chyba nie muszę mówić, że wypad bardzo udany?







Zapraszam na swoją stronę na FB Każda Strona Świata











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz