wtorek, 23 lutego 2016

Powrót do Leliszki 23-24.02.2016r


"Pani kierowniczko, ja to rozumiem! Ja rozumiem, że wam jest zimno! Ale jak jest zima, to musi być zimo, tak? Pani kierowniczko, takie jest odwieczne prawo natury!"

Z nowym rokiem do Polski w końcu zawitała zima. I to nie taka, że sypnęło raz a po dwóch dniach zaczął się topić. Wręcz przeciwnie. Po pierwszych opadach, były i drugie i trzecie. I gdy nadszedł weekend musiałem wyrwać się w teren. Kilka dni zastanawiałem się gdzie wyskoczyć. Przeszukiwałem na mapie miejsca w odległości ok 10 km od mojego miasta tak żeby móc w jeden dzień obrócić w obie strony. W końcu wybór padł na miejsce w którym byłem na wiosnę - Leliszka. Aktualnie las, i mokradło a kilkadziesiąt lat temu niewielka nadrzeczna osada z cerkwią. Wiosenna wyprawa w poszukiwaniu tej "zaginionej cywilizacji" nie przyniosła rezultatu. Ale to nie musi oznaczać, że jest to miejsce "jałowe". Oj nie ma takich miejsc. Dlatego w piątek spakowałem plecak, a w sobotę rano wyszedłem z domu obierając azymut na południe

Data: 23-24.02.2016r
Miejsce: Roztocze Środkowe --> Leliszka
Warunki: Mróz, w nocy silny. Śnieg, miejscami głęboki. Pierwszy dzień słoneczny, drugi pochmurny. Bez uciążliwego wiatru
Cel: Dotrzeć do miejsca gdzie znajdowała się dawna miejscowość.
Dla chętnych link to mojej wcześniejszej wizyty w tym miejscu Leliszka - Pierwsza wizyta

Większość trasy planowałem iść podobnie jak poprzednio czerwonym szlakiem turystycznym. W jednym z ostatnich sklepów w Tomaszowie zakupiłem jeszcze kostkę szmalcuru, rozlokowałem wygodnie sprzęt i udałem się przed siebie. Pogoda aż prosiła o ruszenie się z domu. Słońce, ciepło, śnieg dookoła. Prawie całą drogę szedłem czerwonym szlakiem. Pierwsze z ciekawych wydarzeń w drodze zdarzyło na się na początku lasu za Łaszczówką a był to... Rowerzysta w środku zimy na leśnej drodze. Widok dość niezwykły nawet w mieście. Wymieniliśmy chwilę uprzejmości, powiedzieliśmy skąd i dokąd droga i ruszyliśmy w przeciwne strony.





Biorąc pod uwagę warunki atmosferyczne wziąłem ze sobą kijki trekkingowe. Mogę śmiało powiedzieć, że się przydały. Marsz był szybki, nie ślizgałem się. Dzięki temu szybko dotarłem do miejsca gdzie zawsze robię postój - źródlisko w miejscowości Sołokije. Stamtąd prosto ciągle szlakiem, zagłębiając się w las.












Pierwszym obiektem który spotkałem w Żyłce było oczywiście opuszczone gospodarstwo. Sama miejscowość jest niewielką śródleśną osadą, jednak... ma jakiś swój urok oderwania od świata. W centrum przy skrzyżowaniu kaplica. Tam skręciłem na wschód i po minięciu remizy wszedłem ponownie w las. A na samym skraju kamienny krzyż. Niezapomniany, odmalowany. Żywy. Stojąc na brzegu wsi miał chronić jej mieszkańców od zła.





Tym razem nie szedłem od razu nad tamę. Kierując się po słupkach oddziałowych ruszyłem tam, gdzie spodziewałem się znaleźć opuszczone cerkwisko. W terenie pomagałem sobie mapą topograficzna skopiowaną z geoportalu, a w domu zapoznałem się jeszcze z przedwojenną mapą WIG z czasów gdy Leliszka była jeszcze zamieszkała (niestety zapomniałem ją przed wyjściem wydrukować).

Na samo uroczysko ciężko trafić. Tym razem miałem o tyle dobrze, że był środek zimy i rozlewiska zamarzły. Okolica jest dość podmokła ale sam cmentarz założony został na niewielkim wzniesieniu dzięki czemu jest tam względnie sucho

Pierwszą figurę zobaczyłem z odległości jakichś 50m. Później oko wychwyciło kolejną wyłaniającą się spomiędzy drzew. Zaginiona cywilizacja wchłonięta przez mokradło i puszczę. Niezwykłe miejsce gdzie naprawdę dzieła ludzkich rąk stoją zapomniane i porośnięte chaszczami. Chociaż w tym też ich urok, bo nie wiem czy miałyby w sobie to coś gdyby znajdowały się na cmentarzu w mieście.

Była to miejscowość zamieszkała przez Ukraińców. Trzeba tylko zaznaczyć, że granica Polski była w tamtych czasach wieeele kilometrów dalej na wschód niż dziś, Lublin leżał w centralnej Polsce, a kraju takiego jak Ukraina w ogóle nie było. Była to kraina jak np Śląsk lub Kaszuby. No ale doktorem historii nie jestem, mylić się oczywiście mogę. Nasuwa się jednak pytanie że skoro była to jakaś dziwna niepolska wieś w Polsce to co stanowiło o jej niepolskości i różniło od sąsiednich np nie tak odległego Bełżca lub Tomaszowa? Głównie religia. O ile mieszkańcy miast byli wymieszani to na wsiach pogranicza jakim były Kresy (w tym i Roztocze) panował często wyraźny podział. Bywało, że jedna wieś była w 100% katolicka - polska, a ta po drugiej stronie Sołokiji w 100% prawosławna - ukraińska. I mimo, że sąsiedzi, to wszyscy jak jeden mąż przestrzegali innych zasad religijnych, nieco innych obyczajów, posługiwali się innym językiem/gwarą lub pismem (co będzie widać np na figurach na zdjęciach poniżej), nosili inne nazwiska i imiona. Było ściśle wiadomo którzy są "nasi" a którzy "tamci". Chociaż Ukraińcy jako obywatele Polski mieli też polskie obowiązki jeśli chodzi o język urzędowy, wykształcenie, podatki i inne. Ale pomimo tych wszystkich różnic to przecież byli sąsiedzi zza miedzy. Uprawiali koło siebie pola. Razem żyli, pracowali. chodzili do tego samego młyna lub pili z jednej studni. Zdarzały się czasem małżeństwa mieszane pomiędzy młodymi z sąsiednich miejscowości, a ciekawym zwyczajem było powstrzymywanie się od pracy w święta sąsiadów. Bo z powodu różnic w kalendarzu liturgicznym katolickim i prawosławnym święta obchodzone były (i nadal są) z małym poślizgiem w czasie. I z szacunku dla sąsiada Ukraińcy powstrzymywali się od cięższych prac na czas trwania naszego święta które wypadało wcześniej, a następnie Polacy powstrzymywali się od prac kilka dni później gdy prawosławni obchodzili w cerkwi swój odpowiednik tej samej uroczystości.

No ale znów odpłynąłem i się rozpisałem. Wracając do tematu. Była to miejscowość ukraińska. Bardzo niewielka, jakieś 4 gospodarstwa, ale za to z młynem wodnym na tamie na Sołokiji. Istnienie swoje zakończyła po (oficjalnym) zakończeniu II Wojny Światowej podczas Akcji "Wisła". Od tego czasu wróciła tutaj przyroda. Stopniowo wkraczał tam las. Pozostało to co z kamienia. I to co ludzie jednak z jakimś szacunkiem omijali. Byli też pewnie i tacy którzy opowiadali sobie o opuszczonym cmentarzu na mokradłach straszne historie. Koniec końców. Dziś to miejsce wygląda niesamowicie. Niech opiszą to zdjęcia













































W planach miałem nocleg w lesie. Dobrze jest mieć jednak jakiś plan awaryjny i w tym przypadku na szczęście miejscówka oddalona była od mojego domu tylko kilkanaście kilometrów więc gdyby porządnie dało mi w kość to mógłbym spakować manatki i wrócić do domu. Na razie się jednak na to nie zanosiło. Po zwiedzeniu nekropolii rozejrzałem się chwilkę po najbliższej okolicy i całkiem niedaleko znalazłem miejsce gdzie założyłem chyba swój najlepszy obóz. Był to wykrot który powstał po przewróceniu się dość sporego drzewa. Na tyle duży, że mogłem się w nim spokojnie zmieścić. Wygarnąłem saperką trochę śniegu który się nazbierał w środku, zakryłem górę plandeką i wygrzebałem jamkę na ognisko. Gdy rozłożyłem swoje graty w środku, rozpaliłem ogień to ciepło odbijało się od ścian wykrotu (zwłaszcza tej wysokiej z korzeniami) i kumulowało się pod plandeką. Ostatecznie w obozie temperaturę miałem jakieś 10 stopni wyższą niż poza nim. Ognisko rozpaliłem już na początku gdy zdobyłem pierwszą partię opału. Chciałem żeby jak najlepiej mi się w środku nagrzało i jednocześnie wytapiała się woda ze śniegu gdy ja będę przygotowywał kolejną porcję drewna. Cały sprzęt musiałem dźwigać na plecach a drogi miałem kawałek toteż kolejny raz zrezygnowałem z siekiery. Używałem coraz bardziej lubianego przeze mnie połączenia składana piła + kukri. Opał zbierałem partiami na zmianę tnąc/rąbiąc i zajmując się ogniskiem i kuchnią. Co do kuchni to kolejna sprawa. Chciałem ograniczać jak tylko się da to co noszę na plecach a jednocześnie mieć możliwość robienia różnych rzeczy w obozie np wytopu śniegu i gotowania w tym samym czasie. Do tego dobry byłby czajnik, ale zaraz. Czy jest sens brać czajnik na obóz wędrowny? Na bardziej stacjonarny, lub gdy nie ma się do przejścia dużej odległości to tak, Ewentualnie gdy podróżuje się w kilka osób i można ustalić co kto bierze żeby nie dublować sprzętu. Zacząłem się zastanawiać czy jest z tym sens w tej sytuacji. I zamiast czajnika wziąłem ostatecznie metalową manierkę Wojska Polskiego. W trasie dyndała mi przy pasku pełen wody a w obozie powiesiłem ją za łańcuszek nad ogniem i spokojnie pełniła funkcję czajnika. Dwa w jednym!. A biorąc pod uwagę szeroki wlew oraz gdyby się uprzeć to i gotować by w niej można. Za to zamiast czajnika wolałem wziąć świeczki które paliły się całą noc, dawały światło i podnosiły temperaturę w obozie.





Na wieczerzę fasola z puszki z kiełbasą doprawiona szmalcurem. Długo pyrkało to na ogniu, aż wszystko dobrze przeszło i mogło dać na prawdę solidnego kopa. Bo człowiek wytwarza ciepło głównie na dwa sposoby. Spalając biernie to co zjadł, lub czynnie wykonując jakaś pracę. I puki mnie sen nie zmorzył mogłem jeszcze coś robić wokół obozu, tak wolałem być pewien, że gdy zasnę będzie mnie grzało coś od środka. Takie danie spisuje się tutaj baaaardzo dobrze. Co do ciepła to Ray Mears w jednym ze swoich filmów zajmował się zagadnieniami wędrowania w zimowych warunkach. Powiedział coś takiego, że jeśli wydaje Ci się, że nazbierałeś już dość opału to idź do lasu i nazbieraj jeszcze trzy razy tyle. Więc i ja wolałem mieć duży zapas. Porąbane drobno i suche w środku szczapki ułożyłem z boku ogniska a większe, grubsze i czasem w jednym kawałku ustawiłem w taki jakby komin nad nim żeby spokojnie dosychały w dymie (którego na szczęście nie było za dużo). Przy jednej z ostatnich wycieczek po drewno sprawdziłem temperaturę. -20. Sople zamarzały na wąsach i brodzie. Szybko uciekłem w ciepełko pod plandekę. Wskoczyłem w śpiwór, okryłem się kocem a nogi przykryłem dodatkowo folią NRC. Tej nocy doceniłem też wkładkę/prześcieradło do śpiwora. Prosty ale wspaniały wynalazek. Nie zajmuje dużo miejsca, nieznacznie zwiększa komfort termiczny i utrzymuje śpiwór w czystości. Bo nawet jeśli coś bym naniósł do środka to uświnię tę wkładkę a lepiej jest ją uprać niż cały śpiwór który dodatkowo po każdym praniu traci na jakości.










Noc spokojna. Przebudziłem się dwa razy żeby dołożyć do ognia. Najpierw garść szczapek żeby się rozchulało a potem grubsze polana. Nawet nie wychodziłem ze śpiwora bo ognisko miałem na wyciągnięcie ręki. W końcu trzeba się było jednak wygramolić, Napiłem ciepłej herbaty, podjadłem i zacząłem zbierać się w drogę powrotną. Kilka garści śniegu zamieniłem w herbatę do termosa, dopaliłem do końca polana w ognisku, spakowałem graty i czas w drogę. Odwiedziłem jeszcze na chwilę cmentarz. Poranek zastał mnie pochmurny i miejsce to było już zupełnie inne.

Problemy leśnego świata, czyli gdy chcesz umyć zęby ale na dworze jest -20






Ale przede mną było jeszcze kilkanaście kilometrów marszu. Ruszyłem przez rozlewisko na południe w stronę znanej mi tamy, najpierw jednak chciałem odnalazłem miejsce z wiatą dla wędkarzy spod której wiosną robiłem zdjęcia tego zbiornika. Tuż przy tamie, od jej wschodniej strony natkąłem się na nową kapliczkę świętego Rocha. Ostatnio gdy odwiedziłem to miejsce to jej jeszcze nie było. Stamtąd ruszyłem przez lasy na wschód do Korhyń gdzie do dziś stoi drewniany dwór z 1900 roku. Kawałek wcześniej objadłem się jak głupi tarniną. O ile zwyczajnie gdy jest już oczywiście dojrzała, nie przepadam za jej smakiem i wykręca mi usta, tak po przymrozkach... pyszota. Nazbierałem ile mogłem i w drogę. Z Korhyń już samym asfaltem przez Przeorsk, Rudę Żelazną nad źródlisko w Sołokijach nad którym odpoczywałem dzień wcześniej. A stamtąd już prosto do Tomaszowa.











To samo miejsce, kilka miesięcy wcześniej











Tradycyjnie zapraszam na swoją stronę na FB Każda Strona Świata FACEBOOK


2 komentarze:

  1. Witam :-) Przeglądałem blogi turystyczno-survivalowe i trafiłem do Ciebie, akurat na kurs na Leliszkę... I tak mi zaświeciło się w głowie światełko, że... prawdopodobnie spotkaliśmy się w trasie ;-) I po wertowaniu zdjęć, a jak - jestem na rowerku. :-) Pozdrawiam serdecznie, a ja zabieram się do czytania. Sławek Droździel, Bełżec

    OdpowiedzUsuń
  2. Nawiązując do mojego poprzedniego komentarza. Też kiedyś próbowałem trafić na to cmentarzysko, ale bez skutku. Nie miałem dobrej mapki i lekko "zakręciłem się" w lesie... Czy mógłbyś udostępnić mi swoją mapkę lub w miarę opisać, jak tam trafić, licząc od tamy (resztę drogi znam). Pozdrawiam, S.D.

    OdpowiedzUsuń