piątek, 30 marca 2012

Przemarsz po Pogórzu Przemyskim "Dziczy Szlak"

Data 11-12 II 2012
Miejsce: Pogórze Przemyskie
Cel: Dwudniowy przemarsz historyczny w zimowej aurze.

Miałem już od dawna wielką ochotę wybrać się na przemarsz w historycznym klimacie. I w końcu się udało. I to w dodatku w zimę, wraz ze znajomymi z Bractwa Grodów Czerwieńskich Kniaziem Sławomirem i Waldkiem oraz Żywią i Mojmirem. Mój pierwszy wyjazd na taką skalę. Dużo emocji. Wspaniałe wspomnienia. Bardzo potrzebowałem czegoś takiego. Ale może od początku.


EKWIPUNEK
Ubrania
Pogoda przygotowała dla nas nie lada wyzwanie do pokonania. Wyjazd miał być całkowicie historyczny, bez współczesnych udogodnień. Toteż zapowiedzi mrozów  sięgających -20 stopni nakłaniały do skrupulatnego przygotowania listy sprzętu. W odtwarzanych przez nas czasach dziesiątego wieku ludzie używali lnu, wełny, jedwabiu, skór i futer, więc i my przyodzialiśmy się w te materiały. A im więcej warstw tym lepiej. Ja miałem:
-dwie pary spodni. Jedną wełnianą i jedną lnianą
-dwie koszule lniane
-tuniki wełniane. Grubsza noszona jako warstwa wierzchnia, cieńsza założona na noc do snu
-kożuch. Na noc i do noszenia w drugi dzień
-czapka i rękawiczki wełniane
-wełniany koc do okrycia się nocą
-workowy plecak z surowego lnu służący za śpiwór
-no i buty. Pierwsze użycie, więc był to dla nich test przydatności i wytrzymałości.

Jedzenie
Suszone mięso, suszone gruszki, suchary, orzechy, kiełbasa, woda w bukłaku.

Inne
nóż, bukłak, gliniany kubek etc.


Planowana trasa przebiegała żółtym szlakiem z Rybotycz, znajdujących się niedaleko Kalwarii Pacławskiej. Na miejsce dojechaliśmy już w strojach historycznych. Po różnych perypetiach w drodze (między innymi lądowanie w zaspie) w końcu zostawiliśmy samochód pod sklepem, nasłuchaliśmy się od tubylców o nadchodzących mrozach (o czym oczywiście wiedzieliśmy) i udaliśmy się w drogę. Pożegnaliśmy towarzyszący nam początkowo asfalt i przechodząc nad Wiarem ruszyliśmy na południe w kierunku szczytu Kanasin (555m n.p.m.). Niestety, stare znakowanie i zimowa aura wpłynęły na to, że po paruset metrach zgubiliśmy szlak. Weszliśmy na teren nieistniejącej miejscowości Borysławka. Na początku szliśmy po tafli zamarzniętego strumienia myśląc, że jest to droga odbijająca w lewo (którą, jak się okazało minęliśmy jakiś czas wcześniej). W końcu zorientowaliśmy się w błędzie i odbiliśmy w kierunku drogi, mijając po drodze malowniczy opuszczony budynek. Niestety biała pierzynka pokrywająca ziemię skutecznie schowała przed nami resztę ze śladów po wsi, za wyjątkiem kilku zdziczałych drzew na które natrafiliśmy później.






Gdy byliśmy już pewni tego, iż wybraliśmy złą trasę postanowiliśmy przeciąć dolinę i wejść na właściwy grzbiet. Mozolnie przedzieraliśmy się przez gąszcz i w końcu, po przekroczeniu częściowo zamarzniętego strumienia dotarliśmy do drogi. Dawniej biegła ona zapewne przez istniejącą tutaj wieś. Otoczona jest od strony strumienia drzewami zupełnie odmiennymi od tych rosnących w lesie. W takich miejscach czasem intuicyjnie czuje się, że "coś jest nie tak". Jakby po dawnych mieszkańcach pozostał duchowy odcisk ich życia.


Niestety natrafiliśmy tam też na pewien smutny ślad po współczesnych ludziach, mieszkających zapewne w okolicy. Niedaleko drogi nastawione były sidła, oraz leżała resztka z pochwyconego jelenia. Albo mrozy odstraszyły kłusownika od przeszukania sideł, albo wilki były po prostu szybsze. Gdy my tam zaszliśmy niewiele już z niego pozostało. Cóż. Smutne.
Dotarliśmy do drogi, jednak nie prowadził nią nasz szlak. Z dna doliny musieliśmy się dostać na grzbiet sąsiedniego wzniesienia. Nie będę ukrywał, że był to dla mnie chyba najtrudniejszy odcinek trasy. Buty całkowicie nie zdały tutaj testu i nieraz grunt mi uciekał spod nóg. Dodać też trzeba do tego spore nachylenie terenu na dość długim odcinku, przedzieranie się na przełaj. Ale właśnie tego potrzebowałem. Wysiłku hartującego jednocześnie ciało i ducha. Wyprawy w wymagających warunkach. Przygody. Mimo mrozów pogoda nam sprzyjała. Przez całe dwa dni towarzyszyło nam czyste niebo, a lekki wiatr był odczuwalny tylko na wyższych partiach wzniesienia, tam gdzie drzewa były rzadsze.
W końcu, mimo ciągle ślizgających się na śniegu butów, i innych trudności które sprawiałyby problem normalnie wyposażonemu podróżnikowi, udało nam się dotrzeć do grzbietu. Chwila przerwy i mogliśmy maszerować nim dalej, podziwiając widoki i odetchnąć pełną piersią. Podczas postoju uderzyła mnie silnie jedna rzecz. Całkowity brak warkotu samochodów. Cudowne. Trzeba częściej wybierać się w takie miejsca, gdzie można odpocząć od nieustannego szumu aut który tylko powoduje rozstrojenie nerwów.
Maszerowaliśmy dalej, brnąć w śniegu sięgającym niekiedy po kolana. Teraz jednak była to już tylko czysta przyjemność w porównaniu z wcześniejszymi przeżyciami. Wokół tylko cisza spokój i majestat przyrody. Po pewnym czasie udało nam się dojść do poszukiwanego szlaku i wtedy już bez problemu ruszyliśmy przed siebie.



Niedługo później dotarliśmy do kulminacji wzniesienia o nazwie Kanasin. Gdy patrzę teraz na mapę okazuje się, że trasa ta, gdybyśmy szli szlakiem od jego początku, powinna nam zająć 1,5 h. My w poszukiwaniu drogi, wśród śniegu, w dość nietypowych ubraniach przebyliśmy tą trasę w nieco dłuższym czasie. Ani się nie obejrzeliśmy a południe było już dawno za nami. Niedaleko za szczytem, teren znów opadał i tam postanowiliśmy rozłożyć obóz. Świadomi mrozów musieliśmy działać sprawnie, i tutaj dziękuję moim Towarzyszom za wyrozumiałość nade mną. Mimo, że starałem się wykonywać każde polecenie, czasem pozostawałem bez pracy, a i duży problem sprawiło moje złe przygotowanie obuwia.
Na odśnieżonej ziemi ułożyliśmy posłanie z gałęzi powalonej jodły, obok której się rozbiliśmy. Ognisko rozpalone zostało oczywiście od krzesiwa kowalskiego i kawałka krzemienia. Nazbieraliśmy solidny zapas opału i w momencie gdy ziemię ogarnęła noc, my rozsiedliśmy się wokół ogniska, susząc ubrania i podgryzając zabrany ze sobą prowiant. Dopóki nie zmorzył nas sen umilaliśmy sobie czas różnymi dyskusjami i opowieściami, wpatrując się w urzekający blask obozowego ogniska. Natura jest piękna. O tym wiem nie od dziś i staram się przekazywać to komu tylko mogę. Wywabia ona czasem człowieka poza ciepły i bezpieczny obóz w ciemność lasu. Tym razem jednak nie wywabiła mnie potrzeba przygody lecz... nieco bardziej przyziemna potrzeba. Ale to co ujrzałem po wyjściu poza krąg światła warte było chwilowego stania na mrozie. Nigdzie w żadnym mieście nie można ujrzeć tak ugwieżdżonego nieba, jak to które wtedy otworzyło mi się nad głową. Gdyby nie śnieg wsypujący się w buty mógłbym tam stać bardzo długo, rozkoszując się tym rzadkim już dziś widokiem. Gdziekolwiek spojrzałem, nade mną świeciły miriady gwiazd, widoczne tym lepiej, iż księżyc jeszcze nie wzeszedł. Niestety temperatura zagoniła mnie z powrotem pod obozową wiatę, do ciepła ogniska. Nawet buki trzeszczały od pękających na mrozie soków. Ułożyliśmy się wygodnie na posłaniu i dokładając na zmianę do ognia przetrwaliśmy spokojnie noc.








Rano spostrzegliśmy, że Waldek, któremu przypadło najbardziej skrajne miejsce pod wiatą, wpadł na genialny pomysł położenia się z drugiej strony ogniska. Wyłożył się na całej długości i nie narzekał, że mu w stopy zimno, a na głowę padają iskry, bo po prostu nie miał tych nieprzyjemności. Ranek upłynął nam leniwie na przygotowywaniu posiłków. W końcu się spakowaliśmy i ruszyliśmy w drogę powrotną. Uznaliśmy, że nie ma co maszerować dalej, do miejsca z którego ktoś musiałby nas zabrać, tylko udaliśmy się w stronę skąd przyszliśmy. Tym razem marsz był dużo lżejszy, a częste krótkie postoje sprawiały, że przypominało to zwykłą krótką wycieczkę.






Doszliśmy do momentu w którym odnaleźliśmy szlak, gdy przypadła moja kolej na prowadzeni grupy. Wystarczyło tylko skręcić w prawo i podążyć znakowaną trasą. Miłą odmianą od szarości ogarniającej Lublin był śnieg, mnóstwo śniegu i niesamowite widoki białego krajobrazu. Polecam każdemu. My powoli zeszliśmy w dolinę, minęliśmy strumień i postawiliśmy stopy na asfaltowej drodze, co było dla nas powrotem do współczesności. Nikt nie narzekał na zimno, nikt nie narzekał na zmęczenie. To był właśnie ten przyjemny rodzaj zmęczenia, który lubię, który zamiast wyczerpania daje satysfakcję i siłę do następnych wrażeń. Już siedząc w samochodzie myśleliśmy o przyszłych wyprawach i imprezach.
I ruszyliśmy na północ, zostawiając za sobą góry i śnieg. I ciszę tego dzikiego miejsca. Niestety jest ich coraz mniej. Z przebytymi kilometrami żegnaliśmy również współuczestników przemarszu, by w końcu wrócić do Lublina i normalnego życia w XXI wieku.
Kilka dni później dowiedziałem się, że w sąsiednich Rybotyczach nad ranem na termometrach było -25stopni. Jednak nikt nie miał żadnych odmrożeń, zapalenia płuc, ani nawet kataru.
Na koniec serdecznie dziękuję reszcie uczestników przemarszu za świetną atmosferę. To był na prawdę niesamowity weekend.


Cała ekipa w komplecie. Mojmir, Żywia, Niemir, Sławomir, Waldek. Autor zdjęcia - Samowyzwalacz











Bywajcie!

Zdjęcia pochodzą ze strony Mojmira http://www.facebook.com/profile.php?id=100001047398043



Zapraszam na swoją stronę na FB Każda Strona Świata

2 komentarze:

  1. Super klimat , super wyprawa .Wielkie brawa za to co robicie .To się nazywa survival , nie jakieś nowoczesne ciuszki , śpiworki i temu podobne.Pełen szacun Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Niewiele takich relacji, a szkoda bo bardzo ciekawe.

    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń